🌀 Obłoki Ludzkich Rąk Podnoszą Się

2 Kings 19:18 - Biblia Warszawska - I powrzucali ich bogów w ogień, lecz nie byli to bogowie, ale dzieło rąk ludzkich z drzewa i z kamienia, więc mogli je zniszczyć. StudyLıght .org . Plug in, Turn on and Be En light ened! PRL - Praca Rąk Ludzkich. 4 likes. Na tej stronie będzie można zobaczyć wiele pięknych robionych i wykonanych własnoręcznie przedmiotów stolarskich, RT @lechforever84: Zastanawiasz się skąd taki mocny wiatr? Jer 10:13: "Na jego głos szumią wody na niebie; On sprawia, że obłoki podnoszą się z krańców ziemi, On z błyskawic wyprowadza deszcz i wypuszcza wiatr ze swoich komór." Ezekiel 10:21 - Biblia Gdańska - Po cztery twarze miał każdy z nich, i po cztery skrzydła każdy z nich, a podobieństwo rąk ludzkich pod skrzydłami ich. StudyLıght .org . Plug in, Turn on and Be En light ened! Tłumaczenia w kontekście hasła "ludzkich rąk" z polskiego na angielski od Reverso Context: Bezwzględnie zwiększają wydajność pracy ludzkich rąk. Tłumaczenie Context Korektor Synonimy Koniugacja Nov 18, 2021 - Pobierz ten Wektor Premium dotyczący Czarno-biały Obraz Sylwetki Ludzkich Rąk Przedstawiający Znak Rocka i odkryj ponad 44 Miliony profesjonalnych zasobów graficznych na Freepik Obłoki ludzkich rąk podnoszą się (a) Modlitwę niosąc jak święty dar (a) Lecz niech już nigdy ściśnięta pięść (b) Nad naszą ziemią nie wzniesie się. (c) 2. O pokój, Panie nasz, błagamy Cię (a) Nie pozwól, by nasz głos zaginął w nas (a) Spraw niech już nigdy ściśnieta pięść (b) Tłumaczenia w kontekście hasła "w której się podnoszą groby" z polskiego na angielski od Reverso Context: Teraz jest właśnie czarodziejska, straszna godzina nocy w której się podnoszą groby i same piekła wyziewają na świat zarazę! Obłoki ludzkich rąk podnoszą się Modlitwę niosąc jak święty skarb. Lecz niech już nigdy ściśnięta pięść Nad naszą ziemią nie wzniesie się. O pokój, Panie nasz, błagamy Cię. Nie pozwól, by Twój głos zaginął w nas. Spraw, niech już nigdy ściśnięta pięść Nad naszą ziemią nie wzniesie się. O pokój, Panie nasz Księga Czuwających. Historia upadku Aniołów [6-36] Grzech aniołów 6. 1 Kiedy ludzie rozmnożyli się, urodziły im się w owych dniach ładne i piękne córki. 2 Ujrzeli je synowie nieba, aniołowie, i zapragnęli ich. Jeden drugiemu powiedział: "Chodźmy, wybierzmy sobie żony z córek ludzkich i spłodźmy sobie dzieci". 3 Szemihaza Piłka wybita do góry przerwała cień rzucany przez parkowe drzewa, błysnęła w zachodzącym słońcu. - Aa! - grający pokwitowali z uznaniem przyjęcie „ściętego”. Zygmunt rzucił do Kolumba przez zaciśnięte zęby: - Dawaj jeszcze raz. Piłka wystawiona idealnie nad siatkę. Młody, opalony brunet przygotowuje się do skoku. Obłoki ludzkich rąk podnoszą się Modlitwę niosąc jak najświętszy skarb Lecz niech już nigdy ściśnięta pięść sNWWts. V. Ozwały się pierwsze akordy Sonaty księżycowej i rozpoczęły się czary. Groński, który miał wyobraźnię poety i mocny dar zamieniania wrażeń w wizyę, przymknął oczy i począł ją wysnuwać z duszy. Oto blady promień wkrada się przez szczelinę i dotyka czoła śpiącego, jakby chciał zbudzić myśl, a potem ust, jakby chciał zbudzić słowo, a potem piersi, jakby chciał zbudzić serce. Ale strudzone ciało usnęło ciężkim snem, natomiast dusza wysuwa się z jego objęć, jak motyl z kokona i leci w przestwór. Noc jasna i cicha. W dole olchy majaczą w muślinowej mgle. Na leśnych polanach tańczą korowody nimf, którym faun przygrywa na flecie, a wokół stoją w koronach z rogów jelenie z płonącemi błękitnie oczyma. We wrzosach tlą się świętojańskie czerwie, wśród mchów fosforyzują muchomory, a z pod ich baldachów drobniuchne elfy leśne przypatrują się korowodom. Z próchniska i bajorów podnoszą się błędne ogniki i chodzą lekkie, tajemnicze, jakby szukały czegoś napróżno. Księżyc wybija się coraz wyżej na niebo i pada rosa obfita. Po rozłogach pól wije się srebrna wstęga rzeki i widać szlaki dróg, wiodących do grodów i zamków. Przez wązkie gotyckie okna wpada do cichych sal zamkowych blask miesięczny, w którym snują się duchy zmarłych rycerzy i dziewic. U stóp zamków śpią miasta. W spokojnem świetle bieleją dachy domów i błyszczą krzyże wież. Z kwitnących sadów, wraz z oparem podnoszą się zapachy kwiatów i traw. Ale lżejsza od woni i od światła skrzydlata dusza szybuje wyżej i dalej. Mkną nizko siedliska ludzkie, mkną lasy, doliny i lśniące tarcze stawów i białe nici strumieni. Kraina spiętrza się z wolna... A oto góry. Wśród czarnych skał śpi przejasna tarcza jeziora. W wąwozach tai się chłodny mrok. Świecą zielono igły lodowców. Po zboczach i gniazdach skalnych nocują strudzone obłoki i węże mgieł, a na szczytach, na wiecznym śniegu kładzie się światło miesiąca. Usnął i wiatr. Jak cicho, powietrznie, szeroko! Tu księżyc jedynym stróżem milczenia, a dusza ludzka jedyną żywą istnością. Wolna jak górski orzeł, oderwana od ciała, rozkochana w przestrzeni, w pustce, w milczeniu i w wyżynach — szczęśliwa i smutna jakimś zaziemskim smutkiem — roztopiona w ciszy — buja i krąży nad przepaściami, a potem leci znów dalej, cała oddana rozkoszy lotu i pędu... I góry znikły już pod nią, lecz teraz jakieś głosy podnoszą się i dolatują z dołu, jakby wołały ją ku sobie. To morze! — Ono jedno nie uśnie nigdy i bezsenne, ogromne, bije i bije falą o brzegi, niby niezmierne tętno życia. Jego potworne płuca wzdymają się i opadają wieczyście, a czasem jęczą w skardze na trud bez końca. Pogięta roztocz morska drga opalową łuską księżyca i srebrnemi taśmami gwiazd, a na tych rozjaśnionych szlakach widać w oddali, równie bezsenny jak samo morze — okręt z żaglami i z krwawem światłem w okrągłych oknach. Lecz ty, o duszo, lecisz wyżej i wyżej. Już ziemia została gdzieś na dnie przepaści, a ty przez lekkie jak puch, pierzaste chmurki, zabłąkane na wysokościach, przebijasz się w przestwór zalany blaskiem — pusty, chłodny. Tam kładziesz się na własnych skrzydłach i pławisz się w świetlistej nicości — wyżej i wyżej!... Teraz skrzą się i mienią nad tobą złotem i purpurą klejnoty niebios, a ty igrasz i kołyszesz się wśród niedosiężnych eterów, uciszona w sobie, wyzwolona z pyłu materyi — jakby za granicami czasu i przestrzeni, nawpół już w niebowzięta... Strop nieba coraz czarniejszy, a księżyc wielki jak świat, świeci coraz jaskrawiej. — Widać już blisko jego jaśniejące pola, poszarpane, dzikie, zjeżone szczytami gór, podziurawione czernią kraterów, głuche, mroźne, martwe... Tak unosi się w otchłaniach przestrzeni ten srebrny trupi tułacz, który oblatuje ziemię, jakby skazany wyrokiem bożym na wieczny pęd. Nad nim i wokoło bezmiar, którego nie ogarnie mdlejąca myśl. Nowe obozy gwiazd mrugają krwawo i sino niby dalekie ogniska. Słychać muzykę sfer. Wieczność owiewa tu już swem tchnieniem i przejmuje dreszcz zaświatowy. Wróć, rozbujany łabędziu, wróć, o duszo, wprzód nim cię porwą jakieś tajemnicze biegi i wiry i nim oderwą cię na wieki od ziemi. Wracasz z wyżyn wszechbytu, wykąpana w falach nieskończoności, czystsza i doskonalsza. Oto złożyłaś już skrzydła... Patrz: tam w głębi pod tobą znowu te puchy lekkich obłoków, które powitasz teraz, jak coś swojego i blizkiego. W dole ziemia. Widać już skrzące się ku księżycowi garby gór, u których stóp łka morze. A jeszcze niżej — znów mżą się omajaczone tumanem lasy, znów bielą się miasta o cichych wieżach i dachy uśpionych wiosek. Noc blednie. Na łęgach koniuchowie rozpalili ognie i grają na piszczałkach... Koguty pieją... Świta! świta!... Tak widział i myślał Groński. Dźwięki ucichły wreszcie i nastało milczenie. Panna Marynia stała przy fortepianie z twarzą zawsze jednako pogodną, ale jakby zbudzoną ze snu. Stary rejent Dzwonkowski siedział przez chwilę ze spuszczoną głową, poruszając bezzębnemi szczękami, następnie wstał, a gdy dziewczyna złożyła obok klawiatury skrzypce, ucałował zapalczywie jej ręce, poczem jął rzucać wyzywającym wzrokiem na obecnych, jakby szukając tego, ktoby się ośmielił zaprotestować przeciw tej oznace hołdu, albo uważać ją za rzecz zbyteczną. Nie protestował jednak nikt, albowiem, pod urokiem tej muzyki, stało się ze słuchającymi to, co się staje z ludźmi zawsze, gdy obwieje ich tchnienie prawdziwego geniuszu. Jak czasem we śnie zdaje się człowiekowi, że, odepchnąwszy się nogą od ziemi, może potem długo zataczać koła w powietrzu, tak i ich ciała stały się jakby lżejsze, mniej materyalne, jakby pozbawione tych ciężkich i grubych pierwiastków, które przytwierdzają je do ziemi. Nerwy uczyniły się wrażliwsze i subtelniejsze, a dusze bardziej lotne, bliższe tej jakiejś granicy, za którą rozpoczyna się wieczność. Było to poczucie nieświadome, po przejściu którego codzienne życie miało ich ogarnąć i sprowadzić znów na dół, ale podczas tej chwilowej egzaltacyi zbudziły się w nich nieznane im samym władze chwytania, pojmowania i odczuwania piękności i wogóle takich rzeczy, których w zwykłym nastroju nie odczuwali — i nie wiedzieli, że mogą je odczuwać. Wpływowi temu nie oparł się, mimo wszelkich uprzedzeń, nawet i niedoszły medyk, Laskowicz. Z chwilą, w której panna Marynia stanęła do gry, począł jej się ze swego mrocznego kąta w salonie przypatrywać — i badać jej postać jak anatom. Czuł, że jest w tem coś brutalnego, ale takie stanowisko sprawiało mu właśnie zadowolenie, jako odpowiednie dla badacza i dla człowieka jego przekonań. Jął w siebie wmawiać, że ta panna, z tak zwanej wyższej sfery, jest dla niego tylko objektem, który rozpatruje, tak, jakby rozpatrywał trupa w prosektoryum. Więc, gdy przy strojeniu skrzypców schylała głowę, wymieniał sobie w duchu po łacinie nazwy jej kości ciemieniowych, odpychając myśl, która mimowoli cisnęła mu się do głowy, że jest to jednak nadzwyczaj szlachetna czaszka. Następnie, w pierwszych chwilach po rozpoczęciu koncertu, zajął się nomenklaturą muskułów jej rąk, ramion, piersi, nóg rysujących się pod suknią i całej postawy. Ponieważ jednak był nie tylko studentem medycyny i socyalistą, ale i młodym człowiekiem, przeto ten przegląd anatomiczny skończył się niespodziewanym wnioskiem, że to jest niedość jeszcze rozwinięta, ale nadzwyczaj ładna i ponętna dziewczyna, podobna do wiosennego kwiatu. Od tej chwili począł jej do pewnego stopnia przebaczać przynależność do sfer żyjących »z krzywdy proletaryatu« — i nie mógł pozbyć się myśli, że gdyby, w następstwie jakiś niesłychanych społecznych przewrotów, taka, »święta laleczka« znalazła się na jego łasce i niełasce, to taki stan rzeczy przyniósłby mu niewysłowioną dziką rozkosz. Ale gdy Beethoven położył mu rękę na głowie, rozbudziły się jednak i w nim lepsze i wyższe uczucia. Widział ściągające się podczas gry usta i brwi panienki i jął przypuszczać, że »ona jednak coś czuje«. Skutkiem tego niechęć ku niej poczęła w nim topnieć jeszcze bardziej, albowiem, jakkolwiek zwolna i z trudem — nawpół uświadamiał w sobie, nawpół zgadywał, że to są nie tylko ręce, ale i dusza grająca. Nie posiadał dość kultury, by muzyka przemówiła do niego, tak, jak, naprzykład, do Grońskiego, zrodziło się w nim wszelako jakieś głuche poczucie, że to jest coś takiego, jak powietrze, którem wszystkie piersi mogą oddychać, bez względu na to, czy kochają, czy nienawidzą. I obejmowało go pewne zdziwienie na myśl, że są rzeczy, leżące ponad rojowiskiem ludzkich namiętności. W końcu tak dalece utożsamił muzykę z postacią grającej dziewczyny, że gdy stary rejent, po skończonym koncercie, ucałował jej ręce — prawie że miał ochotę uczynić to samo. A tymczasem Władysław Krzycki mówił do panny Anney: — Jak Jastrząb Jastrzębiem, jeszcze takiej muzyki nikt tu nie słyszał. Nie jestem znawcą, ale przyznaję, że to mnie wzięło. Przytem, choć bywam dość często w mieście, tak się jakoś składało, żem nigdy nie widział grającej na skrzypcach kobiety. A to takie ładne. Mam teraz wrażenie, że na skrzypcach powinny grywać tylko kobiety. — Ma się takie wrażenie, gdy się widzi grającą Marynię. — Zapewne. Zaczynam nawet rozumieć pana Grońskiego... Bo przecie pani wie, że to jego adoracya. — Największa w świecie. — I moja i wszystkich, którzy ją znają — a będzie wkrótce i pańska. — Nie przeczę, że będzie, tylko nie wiem, czy największa. Nastała chwilowa przerwa w rozmowie, poczem Krzycki, nie chcąc, by panna Anney wzięła jego słowa za niewczesny komplement, dodał: — W każdym razie winienem jej wdzięczność za muzykę trochę inną niż ta, której na wiosnę i w lato co wieczór słuchamy. — Jakaż to muzyka? — Od mroku do wschodu księżyca orkiestra żabia, a potem koncert słowiczy, którego zresztą zwykle nie słyszę, bo po dziennej robocie śpię kamiennym snem. Żabia kapela już rozpoczęła. To ma też swój urok. Jeśli pani chce posłuchać, wyjdźmy na werandę. Wieczór jest tak prawie ciepły, jak w lato. Panna Anney wstała i wyszli na werandę, z której służba, która poprzednio przysłuchiwała się pod oknami grze panny Maryni, już się rozeszła — i tylko w dali bielały przesłonięte mrokiem kwitnące jaśminy. Od stawu dochodziło rechotanie rzeszy żab senne, a zarazem podobne do chóralnej modlitwy. Panna Anney wsłuchiwała się przez chwilę w te głosy, poczem rzekła: — Tak — to ma też swój urok, a zwłaszcza w taką noc. — Czy w Anglii często bywają podobne? — Nie tak ciche. Prawie nie ma kąta, do któregoby nie dochodził świst lokomotywy lub odgłosy fabryczne. Lubię tutejszą wieś właśnie za ten spokój i oddalenie od miast. — Więc to nie pierwszy raz widzi pani wieś polską? — Nie. Bawiłam teraz przez miesiąc u Zosi Otockiej. — Chciałbym, żeby i nasz Jastrząb znalazł łaskę w oczach pani. Szkoda tylko, że pani od razu trafiła na pogrzeb. Zawsze to smutne. Widziałem nawet, że pani była wzruszona. — Coś mi się przypomniało — odpowiedziała panna Anney. Poczem, chcąc widocznie zmienić rozmowę, zaczęła znów patrzeć w głębie ogrodu. — Jak tu wszystko kwitnie i pachnie — rzekła. — To jaśminy i bzy. Czy pani uważała na leśnej drodze, jadąc do Jastrzębia, że brzegi lasu są wysadzone bzami? To moja robota. — Zauważyłam dopiero przy moście, tam, gdzie stoi jakiś stary budynek. Co to za budynek? — To dawny młyn. Niegdyś było tam w rzeczułce dużo wody, ale potem nieboszczyk wuj Żarnowski odprowadził ją do stawów rybnych w Rzęślewie i młyn stanął. Teraz to rudera, w której już od kilkunastu lat składamy siano, zamiast je trzymać w stogach. Ludzie mówią, że tam straszy, ale to ja sam puściłem w swoim czasie tę bajkę. — Dlaczego? — Naprzód dlatego, żeby nie kradli siana, a powtóre, zależało mi, by tam nikt nie zaglądał. — Cóż pan wymyślił? — Opowiadałem, że się koło mostu konie w nocy płoszą i że się coś we młynie śmieje, co jest przytem prawda, bo tam się sowy śmieją. — Trzeba było może opowiadać, że tam ktoś płacze. — Dlaczego? — Dla większego wrażenia. — A nie wiem. Śmiech w nocy na pustkowiu robi chyba większe wrażenie. — Ludzie się tego więcej boją. — I nikt tam nie zagląda? — Nikt. Teraz zresztą, byle nie kradli siana, to mi jest wszystko jedno, ale w swoim czasie bardzo się chciałem ubezpieczyć przed ludzkiemi oczyma... Tu Krzycki ugryzł się w język, spostrzegł bowiem przy świetle księżyca, że brwi panny Anney zsunęły się lekko. Zrozumiał, że, powtarzając dwa razy, iż zależało mu na tem, by nikt do młyna nie zaglądał, popełnił towarzyską nieprzyzwoitość, a co gorzej, przedstawił się młodej Angielce jak jakiś prowincyonalny samochwał, który daje do zrozumienia, że nieraz potrzebował szukać rozmaitych kryjówek. Więc, chcąc zatrzeć złe wrażenie, dodał prędko: — Będąc studentem, pisałem wiersze i dlatego szukałem samotności, ale teraz to przeszło. — To zwykle przechodzi — odpowiedziała panna Anney. I zwróciła się ku drzwiom salonu, ale bez zbytniego pośpiechu, jakby chcąc okazać Krzyckiemu, że przyjmuje za dobrą monetę jego objaśnienie i że odwrót jej nie jest żadną manifestacyą. Krzycki pozostał przez chwilę — zły na siebie, a jeszcze więcej na pannę Anney, a to właśnie dlatego, że nietakt popełnił tylko on, i że nie mógł jej nic zarzucić. »W każdym razie (mówił sobie) to jakoś dyablo domyślna purytanka«... I począł powtarzać z pewną urazą jej ostatnie słowa: »To zwykle przechodzi«... — Czyli (myślał) chciała mi dać do zrozumienia, że z takiej mąki, jaka jest we mnie, nikt nie wypiecze poety. Może być — i ja sam wiem o tem najlepiej, ale nie potrzebuję, żeby mi to kto potwierdzał. Pod wpływem tych myśli wrócił do salonu w niezupełnie dobrym humorze, ale tam obowiązki gospodarza odwołały go od kuzynek i tego wieczora nie rozmawiał więcej z panną Anney. Modlitwa o PokójObłoki ludzkich rąk podnoszą sięModlitwę niosąc jak święty niech już nigdy ściśnięta pięśćNad naszą ziemią nie wzniesie pokój, Panie nasz, błagamy pozwól, by Twój głos zaginął w niech już nigdy ściśnięta pięśćNad naszą ziemią nie wzniesie pokój, Panie nasz, błagamy CięMuzyka – NORBERT BLACHA (1980)Tekst – MIROSŁAWA HANUSIEWICZ (1980) Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, nadchodzącego w obłoku z mocą i wielką chwałą (Łk 21, 27). 1. Komentarz naukowy W ciepłych krajach obłoki są mile widziane, jako że dostarczają cienia i zazwyczaj przynoszą deszcz. Zakrywają, co prawda, promienie światłości niebieskiej, ale są też tymi promieniami nasycone. Przynoszą z sobą zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Rozprzestrzeniając się pod niebem, ponad szczytami górskimi, zasłaniają miejsce zamieszkania samego boga. Syryjski Baal, bóg wiatrów i pogody, nazywa się także „jeźdźcem na obłokach”. Ale „kto zebrał wiatr w swoje garści?” (Prz 30, 4). Tylko Bóg jest w stanie zapanować nad obłokami i otworzyć sobie bramy do nieba (Ps 78, 23). Przeciągające po nieboskłonie obłoki w obrazowym języku ludzi Wschodu nazywają się „rydwanem” Boga. W czasie Przemienienia Jezusa jasny obłok okrył Piotra, Jakuba i jego brata Jana, a z obłoku dały się słyszeć słowa: „Ten jest Syn umiłowany...” (Mt 17, 5). Po przyrzeczeniu Ducha Świętego Pan na oczach swoich uczniów został uniesiony w górę i „obłok zabrał Go im sprzed oczu” (Dz 1, 9). Kiedy Chrystus przyjdzie ponownie, gdy słońce się zaćmi i gwiazdy poczną spadać z nieba, wtedy „ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą”. Według Ojców Kościoła ognisty obłok jest typem Jezusa Chrystusa. W sztuce, od najdawniejszych czasów, obłoki obrazują także niebo, bądź to jako podtrzymujące chwałę Pańską, bądź to jako tło czy obramowanie postaci Chrystusa i świętych w chwale. Respektując zakaz przedstawiania Boga za pomocą obrazów, w sztuce wczesnośredniowiecznej oraz romańskiej przedstawiano Stwórcę w postaci ręki przenikającej ku ziemi spoza obłoków. Łukasz Cranach na obrazie przedstawiającym raj ukazuje Boga Ojca z wieńcem obłoków nad głową. U Hugona van der Goes (ołtarz w Portinari) Jezus jest wprawdzie spowity w obłoki, ale wiadomo, że według Daniela (7, 13) jest On także Synem Człowieczym objawiającym się na obłokach niebieskich. W czasie Sądu Ostatecznego Syn Człowieczy będzie zasiadał na białym obłoku, a sierpem trzymanym w ręku dokona żniwa na całej ziemi (Ap 14, 14nn). Typowe dla scen sądu ostatecznego w sztuce zachodniej było w średniowieczu to, że postać Chrystusa była o wiele większa od figur aniołów i świętych, a te znowuż są większe od postaci błogosławionych i potępionych; ciało Zbawiciela jest na wpół odsłonięte, a Jego rana boczna jest dobrze widoczna; aniołowie trzymają krzyż i pozostałe narzędzia męki Pańskiej, a ogniste piekło symbolizuje paszcza szeroko otwierająca się pod potępionymi lub też potępieni spadają głową w dół zgodnie z nurtem ognistej rzeki. Michał Anioł na swoim fresku w Kaplicy Sykstyńskiej (1536–1541, Watykan) zinterpretował w nowatorski sposób tradycyjne już w sztuce zachodniej motywy sądu ostatecznego i dołączył do nich motywy zaczerpnięte z Boskiej komedii Dantego, np. Charona (przewoźnika do krainy zmarłych, który uderzeniem wioseł swojej łodzi zmuszał potępionych do przejażdżki na drugi brzeg), czy też Minosa (antycznego sędziego zmarłych, który w tym fresku występuje jako władca piekieł). U Michała Anioła atletyczna postać Chrystusa, wzorująca się na antycznych przedstawieniach atletów, nie siedzi na tronie sędziego, lecz unosi się wyniośle nad chmurami jako zwycięzca nad śmiercią i piekłem (w podobny sposób przedstawiano postać Jezusa w bizantyjskich scenach anastasis (zstąpienie Chrystusa do otchłani). Wydaje się, jak gdyby uniesioną prawą ręką odprawiał od siebie potępionych. Jednak Jego wzrok nie wyraża karzącej złości, lecz kieruje się spokojnie ponad głowami apostołów i świętych do miejsca potępienia. Maryja, orędowniczka ludzkości, przytula się do swojego Boskiego Syna jakby szukała schronienia. Bezskrzydli aniołowie pod postacią młodzieńców trzymają z widocznym wysiłkiem narzędzia męki Pańskiej. Zmarli, obudzeni dźwiękiem trąb, podnoszą się ze swoich grobów. Takie przedstawienie zmartwychwstania zmarłych odpowiada wizji proroka Ezechiela (Ezechiel zobaczył ożywienie osuszonych kości Izraela, które na rozkaz Boga zamieniły się w armię żywych ludzi, Ez 37, 1 i n.). Nad zmartwychwstałymi błogosławieni unoszą się do nieba, zgodnie z opisem św. Pawła w 1 Tes 4, 16-17: „Sam bowiem Pan zstąpi z nieba na hasło i na głos archanioła, i na dźwięk trąby Bożej, a zmarli w Chrystusie powstaną pierwsi. Potem my, żywi, tak pozostawieni, wraz z nimi będziemy porwani w powietrze, na obłoki, naprzeciw Pana i w ten sposób na zawsze będziemy z Panem” (M. Lurker, Słownik obrazów i symboli biblijnych, Poznań 1989, s. 141–142; J. Seibert, Leksykon sztuki chrześcijańskiej. Tematy, postacie, symbole, Kielce 2007, s. 288–289; D. Forstner, Świat symboliki chrześcijańskiej, Warszawa 1990, s. 107). 2. Mistrzowie teologii i życia duchowego „Szukamy Boga daleko, podczas gdy Bóg jest całkiem blisko. Czy można prosić o znaki, które miałyby wskazywać na istnienie światła, skoro naprawdę to właśnie światło umożliwia zaistnienie wszelkiego znaku? Czy można pytać o ojca nadziei, jeżeli bez jakiejkolwiek nadziei nie jest możliwe żadne pytanie? Szukamy Boga, ponieważ zostaliśmy uprzednio dotknięci przez Boga. Bóg dotyka nas tak, jak dotyka nas światło, o którym nie wiemy, skąd się bierze, i pokonuje nas tak, jak pokonuje nas nasza najgłębsza nadzieja, to znaczy – zarazem nas rodząc. Bóg jest inny niż światło, inny niż ludzcy ojcowie. A jednak jakoś w swym działaniu podobny do światła i do ludzkich ojców. Dlatego twarz Boga jest tajemnicą nie tyle przez swe oddalenie, ile przede wszystkim przez swą bliskość” (J. Tischner, Zrozumieć własną wiarę, Kraków 2012, s. 61). 3. Z życia wzięte „Stał samotnie w Kaplicy Sykstyńskiej, mając przed sobą w górze kłębiące się szeregi postaci z Księgi Rodzaju. Dokonywał szczegółowego przeglądu ściany ołtarzowej. (...) Michał Anioł był szczęśliwy podczas tych miesięcy spokojnego rysowania w swej pracowni. Rysowanie, podobnie jak jedzenie, picie i spanie, wraca siły człowiekowi. Ręka, prowadząca ołówek, wpadała na trop twórczych idei. Dzień Sądu Ostatecznego, zgodnie z tym, co zapowiada wiara chrześcijańska, ma wypaść na koniec świata. Czyż to możliwe? Czyż Bóg miałby stworzyć świat, aby go porzucić? Bóg sam zadecydował, że stworzy człowieka. Czyżby zatem nie był dość potężny, aby zapewnić światu istnienie na zawsze, pomimo zła? Czyżby tego nie chciał? Każdy człowiek wydaje na siebie wyrok przed śmiercią, albo spowiadając się ze swych grzechów, albo umierając bez żalu. Czyż Sąd Ostateczny nie będzie zapowiedzianym przez Boga millenium, które się zacznie, gdy Chrystus stanie wśród narodów ziemi, aby rozpocząć sąd? Michał Anioł nie wyobrażał sobie, aby mógł wymalować Sąd Ostateczny jako coś już dokonanego. Mógł go przedstawić w chwili rozpoczęcia. Pokaże w tym momencie bolesny osąd człowieka nad samym sobą, bez żadnych osłon ani oszustw. Wierzył, że każdy odpowiedzialny jest za swoje postępowanie na ziemi, że każdy ma sędziego w swej duszy. Czyż nawet piorunująco gniewny Chrystus nałoży cięższą odpłatę? Czy dantejski Charon, płynący łodzią po Acheroncie, może czyniących zło zepchnąć w głębsze, wieczyste otchłanie piekieł niż niezafałszowany wyrok człowieka na samego siebie? Od chwili, gdy jego pióro dotknęło papieru, szukał konturu ludzkiej postaci, rysował każdą figurę nerwową kreską, by zasugerować, że rozpaczliwa konieczność zmusza tych ludzi do ruchu. (...) Każdy mężczyzna, kobieta czy dziecko mieli zarysowywać się wyraziście jasno dla podkreślenia godności ludzkiej; każda istota ludzka jest indywidualnością i ma swą wartość. To przekonanie stanowi podstawę odrodzenia ludzkiej nauki i wolności, jakie powstało we Florencji po tysiącleciu ciemnoty. Nigdy nie będzie można zarzucić jemu, Michałowi Aniołowi Buonarroti, Toskańczykowi, że człowieka – choćby nawet znajdował się on w drodze do niebios czy piekieł – sprowadził do roli niezindywidualizowanej cząstki pierwotnej masy. Chociaż nie przyznałby się do tego, jego ramiona były zmęczone dziesięcioletnią nieprzerwaną pracą nad rzeźbieniem posągów dla kaplicy Medyceuszów. Im dłużej przyglądał się sklepieniu Sykstyny, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że malarstwo, mimo wszystko, może być szlachetną i trwałą sztuką. Ogólny plan ściany w Kaplicy Sykstyńskiej był już ukończony. (...) Zgiełkliwa horda istot ludzkich otaczała Chrystusa w wewnętrznych bliskich kołach i w zewnętrznych dalekich; pionowe kolumny ciał wznosiły się w górę po jednej stronie, opadały po drugiej i jedynie chmury pod stopami Chrystusa stanowiły pustą przestrzeń. (...) Maria taktownie odwracała się od Syna, poddającego ludzkość bezlitosnemu sądowi, ponieważ ona sama temu sądowi nie podlegała. A może cofała się ze współczucia, że człowiek musi być sądzony, choć należy mu się to sprawiedliwie. Czy Bóg sądzi owce, woły, bydło, ptaki? Jako matka czyż nie czuła bólu na widok dusz potępionych, kurczących się pod wyciągniętą w słusznym gniewie ręką Jej Syna? Czy mogła uwolnić się od poczucia odpowiedzialności za Niego, chociaż był Synem Boga? Nosiła Go w swym łonie przez dziewięć miesięcy, karmiła piersią, opatrywała Mu rany. Jej Syn sądził synów innych matek! Dobrzy zostaną zbawieni, święci powrócą do nieba; ale wybrani wydają się tak nieliczni w porównaniu z niekończącymi się tłumami grzeszników. Wszystko, co robi Jej Syn, jest dobre; a jednak nie może nie dręczyć się myślą o strasznych cierpieniach, jakie nastąpią” (I. Stone, Udręka i ekstaza, Warszawa 2018, s. 647–662). Temat: Adam Asnyk Długi wiersz, ale naprawdę warto go przeczytać Poeci do publiczności Z pokorą nasze pochylamy głowy Przed twoim sądem, o publiko gniewna! Bo chociaż wyrok bezwzględnie surowy, Jednak jest słusznym w gruncie, to rzecz pewna; I przyznać musim, że nasz chór harfowy I nasza nuta szpitalno-cerkiewna Z całym przyborem schorzałej fantazji Jest dziś najgorszym rodzajem inwazji. Po zgasłych wieszczach w ręce słabe, drżące, Wzięliśmy lutnie, w których pieśń czarowna Spoczywa w tonów ubrana tysiące, Boleścią całych pokoleń wymowna. Smutno nam słyszeć te echa mdlejące, Smutno nam wiedzieć, że ta moc cudowna, Potrząsająca niegdyś ludzi tłumem Niezrozumiałym stała się dziś szumem. Straszno nam strun tych dotykać natchnionych, Co się prężyły jako serca żywe, Co miały siłę rozbudzać uśpionych I smagać biczem umysły leniwe; Straszno nam stanąć wobec tych zniknionych, Rozrzucających piękności prawdziwe, I pieśń podnosić wśród gawiedzi syków, Pieśń przygnębionych wstydem niewolników. Znamy swą niemoc, węża, co nas dławi I opasuje w swe skręty potworne; Znamy ten obłęd, co nas z wolna trawi I z piersi dźwięki dobywa niesforne; Wiemy, że śmieszni jesteśmy, choć łzawi, I tak bezkształtni, jako mgły wieczorne, Ale uznając wszystkie nasze winy, Chcemy wam złego odsłonić przyczyny. Jesteśmy dziećmi wieku bez miłości, Wieku bez marzeń, złudzeń i zachwytu, Obojętnego na widok piękności, A więdnącego z nudy i przesytu, Wieku, co wczesnej doczekał starości, Sam podkopawszy prawa swego bytu, Wieku, co siły strwonił i nadużył, Nic nie postawił, chociaż wszystko zburzył. Wzrośliśmy także wśród dziwnego świata, Co się zapału i uniesień wstydzi, Co każdym wzniosłym uczuciem pomiata, I wszędzie szuka śmieszności i szydzi; Bawi go jeszcze arlekińska szata, Lecz ani kocha, ani nienawidzi!... I to jest nasze największe przekleństwo: Otaczające nas dziś społeczeństwo! Jego bezduszna, chłodna atmosfera Już od kolebki duszę nam otacza, Dziewiczą barwę szyderstwem z niej ściera, Żadnej świętości marzeń nie przebacza; Nic więc dziwnego, że ogień zamiera, Że się fantazja krzywi i wypacza, Bo tam, gdzie w sercach bezmyślność i bierność, Krzewić się może jedna tylko mierność. Każda epoka, co ze swego łona Wydała pieśni potężnej olbrzyma, Nosiła wyższej idei znamiona, Pewien wzór piękna mając przed oczyma, I sama była miłością natchniona, Drżąca jak lutnia, którą śpiewak trzyma, I on dlatego wielkim być nie przestał, Że miał słuchaczów serca za piedestał. On zbierał tylko marzenia tęczowe, Które duch ludu z piersi swej wysnuwał, Tylko im polot dawał i wymowę, Ujmował w kształty i w przyszłość posuwał; Więc kiedy stworzył potężną budowę, Każdy jej wielkość i prawdę odczuwał, Bo znalazł wszystko tam ubrane w ciało, Co w jego piersi niewyraźne tlało. Potrzeba było młodzieńczego wieku, Pełnego ognia, wrażeń i prostoty, Wykarmionego na cudownym mleku, Zbrojnego w wszystkie bohaterskie cnoty; Potrzeba było, ażeby w człowieku Wykwitła siła nadziemskiej istoty, Co dumnym czynem w niebiosa się wdziera, Ażeby wydać ślepego Homera! Potrzeba było dla niego tych czasów, W których lud cały w pieśni rozkochany Słuchał jej chciwie wśród laurowych lasów I uzupełniał wątek podsłuchany. I kiedy z długich pokoleń zapasów Snuł się poemat wielki, niezrównany. I gdy bohater i twórca rapsodu Zarówno byli chlubą dla narodu!... I zawsze w wieków minionym pochodzie Z duchem społeczeństw szli śpiewacy w parze; Co zakwitało w ludzkości ogrodzie, To pieśń na swoje przeniosła ołtarze. Grek hołdujący jasnych bóstw urodzie Znalazł swój liryzm pieszczony w Pindarze, A ile ognia tlało w jego łonie, Tyle rozkosznych brzmień w Anakreonie. Tak samo znowu, gdy po nocy długiej Świat się odmłodził wiarą i krwią nową, Gdy barbarzyńskiej ciosami maczugi Zgruchotał całą przeszłość posągową, Kiedy cudownie odżył po raz drugi, Z całą fantazją świeżą, silną, zdrową, Zaraz zaświecił podwójnym brylantem, Wdzięcznym Petrarką i surowym Dantem. Szekspir, gdy stanął na dramatu szczycie, Miał pod nogami wielką ludzi wrzawę, Wybuchające namiętnością życie, Wielkie gonitwy o miłość i sławę. A Goethe zastał myśl ludzką w rozkwicie, Po złote runo wolności wyprawę, Żądzę ziszczenia ideałów szczytnych I uwielbienie wzorów starożytnych. Lecz dziś gdzie znaleźć jaki sztandar wielki, Który by porwał małoduszne zgraje? Wszechwładnej niegdyś cudów rodzicielki: Młodzieńczej wiary - świat już nie wyznaje; Nikt się nie zwraca do tej karmicielki, Co sercom ludzkim wieczną młodość daje, I nie zostało nic z anielskich wizji, Prócz niedowiarstwa albo hipokryzji. Piętrzą się jeszcze gotyckie świątynie I wieżycami pną się między chmury, I dym kadzideł jeszcze w niebo płynie, I lud się modli zimny i ponury; Lecz nad tym jękiem, co bez echa ginie, Nie ulatuje anioł srebrnopióry I w chore serca pociechy nie leje, I chłód śmiertelny z ciemnej nawy wieje... Zabrakło wiary, zabrakło płomienia, Który ożywiał niegdyś mężów dawnych, Zabrakło cudów, zbrakło pokolenia, Co cud mieściło w piersiach w stal oprawnych; Dzisiaj choć widzi m smutne poświęcenia, Choć widzi m ludzi krwią swą marnotrawnych, Przecież to wszystko tak marnie opada Jak kwiat, któremu wnętrze robak zjada. Miłość ojczyzny?... Ta dziś pustym dźwiękiem, Co nie brzmi wcale albo brzmi szaleństwem; Nasi mężowie śpiąc na łożu miękkiem, Biją w dzwon trwogi przed niebezpieczeństwem, Gdy kto ten wyraz powie z cichym jękiem, I obrzucają swój naród przekleństwem Za to, że śmiał się targnąć na kajdany I drgnął na chwilę własną krwią oblany. Miłość ojczyzny! To przedmiot zużyty I pogrzebany z poległym rycerstwem, Starannie w trumnie gwoździami przybity I przytrzaśnięty pleśnią i szyderstwem, A nad nim klęczy postać jezuity, Co umarłego gorszy się kacerstwem I lud poucza, że modna pobożność - Tę ziemską miłość uważa za zdrożność. Miłość ojczyzny!... Staroświeckie tema I rdzą grobowca zgryzione ze szczętem, Zewsząd mu krzyczą wielkie anatema, Pokryte słodkim świętoszków lamentem; Więc żeby wznawiać rzeczy, których nie ma, Trza być półgłówkiem albo też studentem I z Don Kiszotem błądzić po manowcach, By kruszyć kopie na spłoszonych owcach. A dziś podobna marzeń wybujałość Jest w naszym świecie wielce karygodną, Nasze powagi widzą w tym zuchwałość, Która być może w straszne skutki płodną; Przyznają wtedy pieśni doskonałość, Gdy jest jak oni bezbarwną i chłodną, I tak strzyżoną, jakby ogród włoski, Mając ucięte i myśli, i głoski. Więc nie dziw, że nikt ręką swą nie sięga Po ten skarb w lutni ukryty ojczystej; Dla martwych widzów - martwa to potęga, I może kruszyć tylko pierś lutnisty, I stać zamkniętą, jak ta czarów księga, Przez długie wieki w ciszy uroczystej, Póki epoka nie nadejdzie nowa, Godna odczytać jej cudowne słowa. Cóż więcej znaleźć?... Sława?... tej nie mamy, Wszyscy mniej więcej jesteśmy niesławni I nosim znaczne na honorze plamy; Pod każdym względem zawsze niepoprawni, O czystą wielkość zwykle mało dbamy I wtenczas właśnie jesteśmy zabawni, Gdy się stroimy w kawałek łachmanu, Co się nazywa dziś rozumem stanu. Ten rozum stanu -wynalazek złoty! Lepszy niż jaki płaszcz nieprzemakalny; Pod nim bezpiecznie można szydzić z cnoty I podkopywać przesąd idealny, Można ojczyźnie różne czynić psoty I łuk w nagrodę dostać tryumfalny, Bo on zasłonić zdoła każdą sprzeczność, Wszelki egoizm, wszelką niedorzeczność. Istny talizman, który dobre wróżki Roznoszą same jako płód krajowy I polskiej szlachcie kładą pod poduszki, A ta się naraz budząc z bólem głowy, Na suchych wierzbach umie szczepić gruszki I cycerońskiej nabiera wymowy. Tak więc bez pracy, nauk i zachodu Kraj się zapełnia gwiazdami narodu. Przedmiot gotowy dla wieszczów przyszłości, Będzie go można w gładkie rymy włożyć I parafialne pozbierać wielkości, I epopeję narodową stworzyć, Co pozostanie Iliadą śmieszności; Lecz my nie pragniem owej chwili dożyć I wolim raczej na swych lutniach drzymać, Niż próżny pęcherz powietrzem nadymać. Cóż więc zostaje?... Pieśni erotyczne? Ale i dla tych braknie w świecie wzorów, Pogasły w piersiach ognie romantyczne, Pełne świetności i pięknych kolorów, A miłość cierpi suchoty chroniczne I potrzebuje pomocy doktorów, Co podtrzymują jej zbyt wątłe życie Przez różnych środków drastycznych użycie. Nasze anioły i nasze kobiety Są w sentymenta ubrane po kostki, Lubią poezję zajadać na wety I lubią także bawić się w miłostki. Któż by wyliczył ich wszystkie zalety? Jednej im tylko brak jeszcze drobnostki - Prawdy w uczuciu... Lecz to rzecz zbyteczna, Niemodna dzisiaj - nawet niebezpieczna... Tym, czym są teraz, nie wzniecą tej walki, Co się toczyła koło murów Troi; Żadna nie zginie z rąk swojej rywalki, Żadna się losów Julietty nie boi, Bo każda z wdziękiem norymberskiej lalki W balowej sukni na wystawie stoi I z pochyloną, rozmarzoną główką - Czeka na kupca, co płaci gotówką. A Romeowie nasi nowocześni - Są jak z żurnalu wycięte figurki; Tacy bezduszni, tacy bezcieleśni, Że z nich zaledwie zostały tużurki, Które do taktu salonowej pieśni Skaczą kadryle, walce i mazurki, Wzdychając przy tym od czasu do czasu Do diamentów, gazy i atłasu. Krew tam nie kipi purpurowym warem I nie upiększa ciał swoim szkarłatem, Zmysły namiętnym nie owiane czarem Nie zakwitają egzaltacji kwiatem; A to, co wschodzi, jest tak zwiędłem, starem, Tak ariekińskiem i tak karłowatem, Że może służyć na pastwę dewotkom, Co się pobożnym poświęcają plotkom. Ale dla pieśni nie ma tam oparcia: Tyle tam ziarna, co w pustym orzechu. Te straszne dzisiaj czułych serc rozdarcia Na drugi tydzień goją się w pośpiechu; Do tragicznego zanim przyjdzie starcia, Cała tragedia kończy się na śmiechu, Skąd i poezja nasza nosi znamię, Że jest szyderczą, gdy uczuć nie kłamie. Trudno wymagać, by na takiej roli Wytrysła natchnień prawdziwych obfitość; Trudno geniuszu żądać aureoli Tu, gdzie się tuczy sama pospolitość, I trudno miłość śpiewać wśród swawoli, Co budzi tylko wzgardę albo litość. Trudno, ach! żądać dziś Anakreona, Kiedy świat cały na bezkrwistość kona... Potrzeba śmiać się więc na równi z wami I razem z wami nad przepaścią pląsać; Potrzeba kryć się ze swoimi łzami I z własnych uczuć głośno się natrząsać, Karmić się co dzień skandalem, plotkami, Różować twarze i przechodniów kąsać, Wszystko szlachetne zdeptać, sponiewierać, Potrzeba śmiać się... śmiać się i umierać... Jeśli nas teraz potępić pragniecie, Za nasze niemoc, nasze niedołęstwo, Za rozrzucone poetyczne śmiecie, Za skoszlawione pieśni czarnoksięstwo, Godzim się na to... Potępcie, gdy chcecie; Przy was jest słuszność, przy was jest zwycięstwo Lecz tę rozważcie smutną okoliczność: Tacy poeci, jaka jest publiczność!Ten post został edytowany przez Autora dnia o godzinie 20:50 Premiera 12 kwietnia 2017 Kup książkę 59,90 zł 50,32 zł Wydanie III・Okładka miękka, ze skrzydełkami Kup e-book 54,90 zł 43,92 zł Baskijski diabeł・Wydanie III・MOBI, EPUB Dostawa od: Kurier 11,79 zł paczkomat 9,99 zł poczta 10,30 zł odbiór osobisty (Warszawa) 0 zł pliki 0 zł W wyborze, oparcowaniu i z notą edytorkską Aleksandra Madydy Ze wstępem Andrzeja Stasiuka Styl Haupta jest natychmiast rozpoznawalny: rządzi nim wędrówka skojarzeń, kontrapunkt nastrojów i perspektyw widzenia świata. Pisarz opowiada o własnym dzieciństwie widzianym z perspektywy dorosłości – i zdarzeniach wieku dojrzałego, w których umie zachować bezpośredniość i świeżość postrzegania dziecka; kreśli portrety przyjaciół i członków rodziny, ale też ludzi spotkanych przypadkowo. Opowiada o zwyczajach małych społeczności wołyńskich: polskich i ukraińskich chłopów, Żydów, małomiasteczkowej inteligencji, właścicieli ziemskich i żołnierzy, przywołuje widziane malarskim okiem obrazy natury i kreślone w świetnym, perspektywicznym skrócie scenki rodzajowe, ale przede wszystkim zatrzymuje wzrok na postaciach, które go intrygują i poruszają – na ludziach zakochanych, walczących, ludziach u początku i u kresu życia. Wbrew zatem pozornej nieistotności tego, co w tych opowieściach pokazane, Haupta – erudytę i filozofa – interesują tematy najpoważniejsze, zaduma nad egzystencją człowieka: próbuje narysować kształt ludzkiego życia, splot różnych losów, wpatruje się w ich niejasną symbolikę, poszukując sensu. prof. Jerzy Jarzębski Splot myśli i rzeczy w prozie Zygmunta Haupta tworzy tkaninę tak gęstą, że władze rozumu stają się bezsilne i w dodatku najzupełniej zbędne. […] Pyszna pogańskość tego pisarstwa polega na tym, że przepadają w nim rozróżnienia. Wyobrażone i wyrażone splata się w materii języka, który, śmiem twierdzić, nie ma sobie równego w polskiej literaturze XX wieku. Andrzej Stasiuk, fragment przedmowy Haupt opowiada o dawnej Galicji, której wskrzeszenie jest już tylko marzeniem, częstokroć przenosi się do dzieciństwa, odmalowuje przyziemne życie chłopów w tym konglomeracie kultur skupiającym także Żydów, inteligencję, żołnierzy. Mimo że nie tworzy on zbeletryzowanej prozy, choćby w duchu dziewiętnastowiecznego realizmu, potrafi po mistrzowsku z perspektywy niemal filozoficznej spojrzeć na rzeczywistość. A to umiejętność, którą posiadają tylko wielcy pisarze. Gdyby nie malarskie ciągoty Haupta, nie mielibyśmy tak dobrej prozy i idealnego przykładu na korelację sztuki obrazu ze sztuką słowa. Jego pisarstwo w oczywisty sposób wywodziło się z malarstwa. Tego stylu nie da się podrobić i co ważne – nie da się także zapomnieć. Przeczytaj fragment Pobierz okładkę Kategoria: Proza polska Seria wydawnicza: Klasyka Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka Skład: Robert Oleś/ Data publikacji: 12 kwietnia 2017 Wymiary: 150 mm × 230 mm Liczba stron: 752 ISBN: 978-83-8049-473-2 Cena okładkowa: 59,90 zł ISBN: 978-83-8049-269-1 Cena okładkowa: 54,90 zł Wydanie II Zygmunt Haupt Pierścień z papieru Zobacz wszystkie Inni klienci kupili również: Wstecz Dalej Jędrzej Pasierski Kłamczuch Andrzej Stasiuk Jadąc do Babadag Jędrzej Pasierski Dom bez klamek Ota Filip Siódmy życiorys Jędrzej Pasierski Czerwony świt

obłoki ludzkich rąk podnoszą się